***
-Dlaczego mi to robisz?- zapytałem
-Przepraszam. Wychodzę i już.- mówiła zakładając płaszcz.
-Nie zostawiaj mnie znów. Dlaczego to robisz?- pytam ponownie.
-A co? Nie mogę? Jestem dorosła. Nic Ci do tego.- wyszła. Otworzyłem drzwi i złapałem ją za rękę. Spojrzała mi w oczy i powiedziała:
-Idź do dzieci. Widzę, że Andre się obudził.- uśmiechnęła się słabo. Odeszła. Spojrzałem na swoją rękę. Miałem w niej bransoletkę brunetki. Założyłem ją na rękę i poszedłem do syna. Pogłaskałem go po głowię i pocałowałem w czoło. Zasnął. Zdjąłem spodnie i wszedłem do sypialni. Położyłem się na łóżku i zasnąłem. Obudził mnie płacz małej Ashley. Wziąłem ją do siebie do sypialni. Ułożyła się wygodnie na wielkim łóżku. Wziąłem jeszcze syna. Położył się na drugim końcu łóżka. Usadowiłem się pomiędzy nimi i usnąłem.
***
Obudziły mnie krzyki i skakanie po łóżku. Dzieci. Przetarłem oczy i zobaczyłem Laurę patrzącą na nas jak na obrazek.
-Kocham Cię wiesz?- podszedłem do niej i pocałowałem w szyję. Objąłem ją od tyłu.
-Wiem. Ja Ciebie też, Rossy.- pocałowała mnie w usta i poszła do kuchni. Dzieci pobiegły za nią a ja jeszcze chwilę patrzyłem na zdjęcie nad naszym łóżkiem. Ja i ona. Na naszym ślubie. Pierwszy taniec. Nasz pocałunek na końcu. Wyglądała tak pięknie w tej białej sukni. Jak najpiękniejsza kobieta na świecie. Jak MOJA najpiękniejsza kobieta na świecie. Moja i tylko moja. W pokoju jest jeszcze mała "galeria" zdjęć. Moi rodzice, jej rodzice, moje rodzeństwo, Vanessa, nasze wspólne zdjęcie, rodzinne zdjęcia, zdjęcia dzieci. Wszyscy szczęśliwi. Nawet Rocky którego ukochana niedawno zmarła. Teraz rzadko jest taki. Prawie nigdy. Było też zdjęcie Marry. Marry. Dziewczyny ze szpitala w którym pracuje Lau. Marry zmarła. Zmarła na raka. Rak mózgu. Tętniak. Nowotwór złośliwy. Różnie się go nazywa. Niestety skutki ma tragiczne. Dała Laurze to zdjęcie dzień przed śmiercią. Ona to czuła. Czuła, że jutro umrze. Czuła to i tyle. Mówiła, żebyśmy całą rodziną przyszli na jej pogrzeb. Jej rodzina wiedziała, że jest bardzo związana ze mną i Lau dlatego nie protestowali. Laura postawiła to zdjęcie bo bardzo lubiła Marry. Ta mała była przez te kilka miesięcy jak członek naszej rodziny. Z przemyśleń wyrwał mnie głos mojej ukochanej:
-Rossy. Idziesz na śniadanie? Już 20 minut Cię tam z dołu wołam a ty tylko stoisz i...... O. Marry..- mówiła wciąż idąc do mnie a przerwała widząc, że trzymam w ręku zdjęcie Marry. Wzięła ramkę w rękę i odstawiła na komodę. Pocałowała mnie w policzek i złapała za rękę. Zeszliśmy na dół. Wziąłem dzieci i kazałem im iść do siebie. Ashley jak zwykle się stawiała. Ma charakter po mamie. Andre w charakterze poszedł po mnie. Łatwo ulega.
-Dlaczego znów tam wczoraj poszłaś?- zapytałem spokojnie żony. Odwróciła się gwałtownie prawie wylewając kawę z kubka który trzymała.
-Musiałam. Wiesz, że nie mamy pieniędzy. Moje wynagrodzenie pielęgniarki i twoje nauczyciela nie wystarcza na utrzymanie rodziny. Pytasz mnie ciągle "Dlaczego tam chodzisz?". Żeby zdobyć pieniądze. Dla nas.- podeszła do mnie i musnęła moje usta swoimi.
-Rozumiem. Ale dlaczego w taki sposób? Dlaczego oszustwem?
-Wiesz, że nauczyła mnie tego Rydel, prawda?- kiwnąłem głową na znak, że wiem- No właśnie. Więc czemu mi na to nie pozwalasz? Czemu nie mogę wykorzystać tej umiejętności? Ross. Daj mi grać w tego Pokera.- złapała mnie za ramiona i wtuliła się we mnie. Pocałowałem ją w czoło.
-Kochanie. Ja się po prostu o Ciebie boję. Że ktoś Cię przyłapie. Laura. Przestań to robić.
-No dobrze. Ale dziś w nocy będzie to ostatni raz, dobrze?- uśmiechnęła się do mnie. Zmarszczyłem czoło i spojrzałem w jej oczy. Jej piękne, hipnotyzujące brązowe oczy. Ma tak piękne oczy. Jak dwie perły. Odbijają światło jak... Fuck! Ross! Znów odpływasz!
-Laura. Nie! Nie możesz tam iść! Będę Cię pilnować. Nie zasnę przez całą noc.
-Ross. Ja i tak w końcu tam pójdę. Lepiej dziś niż za miesiąc, prawda?- złapała moją twarz w dłonie i pocałowała mnie namiętnie. Oderwała się ode mnie, spojrzała mi w oczy i uśmiechnęła się. Odwzajemniłem uśmiech i powiedziałem:
-Lauruś. A co jeśli Cię przyłapią. Nie chcę Cię stracić.- ostatnie zdanie powiedziałem szeptem. Pojedyncza łza poleciała po moim policzku. Laura zobaczyła to i otarła ciecz z mojej twarzy. Do kuchni zeszły dzieci.
-Jestem głodna!- krzyczała wciąż Ashley. Złapałem ją i zacząłem łaskotać. Andre uczepił się mojej nogi i nie chciał puścić. Wziąłem ich do salonu i tam zaczęliśmy zabawę. Łaskotałem ich, skakałem po całym salonie, biegałem. W pewnym momencie tej zabawy coś zaczęło mnie ściskać w klatce piersiowej. No tak. Nie mogę tak biegać. Moje serce tego nie wytrzyma. Właśnie dlatego R5 już nie istnieje. Przez moje problemy z sercem. Zaczęło mi się kręcić w głowie. Czarne kropki. Ciemność ogarnia cały świat. Jedyne co usłyszałem to wołanie Andre:
-Mamo! Coś stało się tacie!
***
Obudziłem się w szpitalu. Skąd się tu wziąłem? Co ja tak w ogóle tu robię? Ile byłem nieprzytomny? Właśnie te pytania wciąż chodziły mi po głowie. Laura trzyma moją rękę. Ona płacze. Pogłaskałem ją po głowie i powiedziałem:
-Nie płacz już. Wszystko się ułoży.
Spojrzała na mnie, uśmiechnęła się szeroko, przytuliła i namiętnie pocałowała. To było magiczne. Tylko ja i ona. Zero świata wokół nas. Nikt nam nie przeszkodzi. Czas zatrzymał się dla nas. Laura. Moja Laura. Moja kochana Laura. Moja która ciągle jest przy mnie. Nigdy mnie nie opuści. Zawsze będzie ze mną. Nie oddam jej nikomu. Nasz piękny pocałunek przerwała moja mama wchodząca do szpitalnego pokoju. Uśmiechnąłem się do niej słabo i złapałem Lau za rękę.
-Jak się czujesz?- zapytała mnie rodzicielka.
-Lepiej. Kiedy mnie wypuszczą?- spytałem
-Najprawdopodobniej jutro. Jeśli wszystko będzie w porządku.- mama uśmiechnęła się do mnie szeroko- Przywiozłam Ci ubrania, jedzenie, napoje, gazety i ładowarkę do telefonu. Potrzebne Ci coś jeszcze?
-Mamo. Spokojnie. Będę tutaj tylko jedną noc.
-Ale kochanie.- pogłaskała mnie po policzku- Chcę, byś czuł się tutaj jak w domu.- właśnie w tej chwili do sali weszła reszta. Rocky, który był jak zwykle smutny. Riker z Vanessą i małą Emmą. Rydel i Ellington ze swoim synem Brad'em i naszymi dziećmi. Ryland z Nicole, czyli swoją dziewczyną. I tata. Ashley, Andre, Emma i Brad usiedli na łóżku a Rydel, która jest w ciąży, usiadła na krześle. Reszta pozostała w pozycji stojącej.
-Nie za dużo was tu?- zapytała pielęgniarka wchodząca do pokoju i patrząc na naszą piętnastkę. Wszyscy się zaśmiali.
-Co poradzimy, że mamy tak wielką rodzinę?- zaśmiał się tata. Pielęgniarka przewróciła oczami i podała mi leki.
-Jak pan to weźmie to weźmiemy pana na badania.- przytaknąłem i wziąłem tabletki do ust. Dzieciaki zeszły z łóżka a pielęgniarka wywiozła mnie na nim z sali.
***
Rano do szpitala przyszła moja żona z dziećmi. Spakowałem się i czekałem na wypis.
-Riker po nas przyjedzie za pół godziny.- powiedziała Lau. Uśmiechnąłem się. Do sali wszedł lekarz.
-Jak pan się czuje?- spytał.
-Doskonale. Ma pan mój wypis?
-Tak. Proszę oto on. Miłego dnia życzę. Do widzenia.
-Do widzenia- odpowiedzieliśmy mu z Laurą.
-Zadzwonisz do Rik'a, że może już jechać?- zapytałem żony. Przytaknęła mi i wyjęła telefon.
-Halo?......Cześć........Przyjedziesz już po nas?..... Ok........To do zobaczenia.- Lau rozłączyła się i podeszła do mnie.
-Riker będzie za 10 minut.- uśmiechnęła się. Ma taki piękny uśmiech. Hipnotyzujący. Wciąż nie mogę uwierzyć, że to właśnie Laura jest moją żoną. Nasz ślub pamiętam jakby to było wczoraj. Tak samo narodziny dzieci. Tego nie da się zapomnieć.
-Ross!- krzyknął ktoś przede mną. To Laura. Otrząsnąłem się trochę. Brat wziął moją torbę a Lau złapała mnie za rękę.
***
-To ja już pójdę- powiedział Riker kładąc torbę w przedpokoju.
-Nie chcesz zostać na obiad?- zapytał Andre
-Nie wiem czy twoi rodzice się zgodzą- mówiąc to znacząco spojrzał się na mnie i moją żonę.
-Możesz zostać- uśmiechnęła się Laura. Andre zaczął skakać z radości. Bardzo lubi Riker'a. Z resztą jak całe moje rodzeństwo i Ell'a. Ashley woli Van. Jakoś tak wyszło. W ogóle jakoś tak jest, że Andre jest jak ja gdy byłem mały, a Ashley jak Lau.
-Co na obiad?- zapytała Ashley.
-A co byś chciała?- zapytała brunetka.
-Hmmm...... Czekoladę!!- zaczęła krzyczeć mała i rzuciła się na mnie. Riker i Laura odciągali ją ode mnie.
-Tatuś nie może się bawić. Musi odpocząć.- wytłumaczył małej mój brat i wziął ją na ręce. Pożyteczny jest. Wziął dzieci do salonu a my z Lau poszliśmy do kuchni robić obiad.
-Co smacznego dziś mamy do jedzenia?- pocałowałem ją w policzek.
-Zapiekankę z warzywami i kurczakiem.- uśmiechnęła się i dalej kroiła mięso.
-Mmmm..... To ja czekam- zaśmiałem się- Idę do sypialni położyć się, dobrze?- spytałem. Dziewczyna przytaknęła. Wszedłem do pokoju i schowałem się pod kołdrą. Zasnąłem.
***
-Ross.... Ross...- poczułem jak ktoś trzęsie moim ramieniem. To była Rydel. Ale co ona tu robi? Może Laura zaprosiła rodzinę na obiad? Albo.... Albo w jakiś magiczny sposób teleportowałem się do ich domostwa?
-Ja?- zapytałem zaspanym głosem.
-Tak ty baranie.- zaśmiał się Ryland w progu. Jak zwykle miły....
-Co wy tu robicie?- spytałem
-Lau zaprosiła nas na obiad. Są wszyscy. Rodzice też. Więc przebieraj się i schodź na dół leniuchu!- zaśmiała się moja siostra. Wyszła. Wstałem z łóżka i podszedłem do szafy. Wybrałem niebieską koszulkę, czarne jeansy i trampki w tym samym kolorze.
-Witam wszystkich- powiedziałem będąc już na dole. Usiadłem obok Laury i pocałowałem ją w policzek. Nałożyłem sobie zapiekankę.
-Lauruś. Sama to zrobiłaś?- zapytała Van. Brunetka pokiwała głową.
-Wow. Masz talent.- pochwalił ją Ell.
***
W nocy obudziły mnie skrzypiące drzwi od sypialni. Laura.
-Co ty robisz?- zapytałem
-Ross. Przepraszam. Muszę tam iść. To jest silniejsze ode mnie. Kocham Cię- pocałowała mnie w usta i wyszła z domu. Przez moje plecy przeszły nieprzyjemnie ciarki. Wiele pytań krążyło po mojej głowie. Nie potrafiłem na nie odpowiedzieć. To było straszne. Poszedłem do łazienki. Oparłem się rękami i opłukałem twarz zimną wodą. Wciąż miałem w głowie te dwa słowa. "Kocham Cię". Odbijały się tam jak echo. Echo które rozsadza moją czaszkę od wewnątrz. Drżącą ręką wybrałem numer do Riker'a. Rydel nie może się tak denerwować.
-Halo- zapytał zaspanym głosem brat.
-Ha...-mój głos się załamał.- Riker. Przyjedź. Nie dam rady. Jej znów nie ma. Pomóż.
-Spokojnie. Usiądź. Zaraz będę.
-Ok. Pa.
Udałem się wolnym krokiem do kuchni. Będąc już w pomieszczeniu zachwiałem się i upadłem na podłogę. Szybko się z niej podniosłem i sięgnąłem do szafki z lekami. Środki uspokajające. Muszę to zrobić bo nie wyrobię. Wysypałem kilka tabletek na stół i wziąłem jedną po drugiej. Gdy została mi tylko jedna do domu wbiegł Riker.
-Ross! Co ty robisz?!- wykrzyczał blondyn wyrywając mi tabletkę- Wziąłeś to?!- pokazał mi opakowanie po lekach. Pokiwałem twierdząco głową.- Ile?- spytał już spokojniej.
-Cztery- szepnąłem
-Ross! To są środki uspokajające! Nie można brać ich tyle na raz!- potrząsnął mną mocno.- Wypij dużo wody. Powinno pomóc- powiedział rzucają mi butelkę z cieczą. Wypiłem całą na raz. Podał mi jeszcze dwie. Zanużyłem wargi w wodzie i wypiłem powoli. Odkręciłem ostatnią butelkę i wypiłem duszkiem.
-Ok. A teraz mów co się stało.- powiedział spokojnie brat siadając na krześle na przeciw mnie.
-No.... Ten..... No....-nie potrafiłem się wysłowić- Obudziła mnie bo wychodziła z domu. Riker! Ona poszła grać w tego pokera! Co ja mam zrobić?!
-Spokojnie. Ross, pamiętaj o oddychaniu...
-Pamię....- przerwał mi schodzący ze schodów Andre.
-Wujek!- krzyknął mały.
-Idź do łóżka mały.- powiedziałem.
-Okej- powiedział smutnie.
-Ty też stary idź spać. Ja się rozłożę na kanapie ok?- spytał Riker. Pokiwałem twierdząco głową.
***
Rano obudził mnie dzwonek telefonu.
-Halo?- zapytałem zaspanym głosem.
-Pan Ross Lynch?- zapytał głos w komórce
-Tak, przy telefonie.
-Starszy oficer policji w Los Angeles. Pani Laura Lynch to pańska żona prawda?
-Tak. Jesteśmy małżeństwem od 6 lat.
-Pani Laura została zamordowana- mój mózg nie mógł sobie tego uświadomić. Analizowałem to sobie. Gorzkie łzy spłynęły po moich policzkach.- Proszę się do nas zgłosić. Wyjaśnimy to na komisariacie. Do widzenia.
-Do widzenia.- powiedziałem zachrypniętym głosem.
-Riker!- krzyknąłem przez płacz.- Riker...- wyszeptałem. Brat wszedł do pokoju.
-Co się stało?- zapytał widząc mój stan
-Laura....-powiedziałem oszołomiony- Ona..... Ona.....- wciąż nie umiałem tego powiedzieć.
-Co z nią?- drążył brat.
-Nie..... Ona nie....- mój głos wciąż drżał- Nie żyje.- szepnąłem. Riker otworzył oczy ze zdziwienia.
-Może ja zawiozę dzieci do mamy, co?- zapytał brat z troską w głosie. Zakryłem twarz dłońmi i pokiwałem głową.
-Dzieci...- krzyknął Rik- Chcecie jechać do babci?- maluchy aż skakały z radości.- To lećcie się przebrać. Widzimy się na dole.- dzieciaki szybko pobiegły do pokoju.- Stary. Jedziesz z nami?
-Mogę jechać.
-To ubieraj się!- rozkazał. Zwlokłem się z łóżka i wybrałem pierwszy lepszy strój. Składał się on z białej koszulki, czarnych podartych jeansów, tego samego koloru trampek i turkusowej bluzy. Wszedłem do łazienki i wykonałem poranne czynności. Wolnym krokiem wyszedłem z "pokoju czystości". Na dole nie było nikogo. Ubrałem skórzaną kurtkę i czarną czapkę. Wyszedłem z domu i zamknąłem go na klucz. Otworzyłem drzwi od samochodu i usiadłem na przednie siedzenie. Odjechaliśmy.
***
U rodziców byliśmy po 10 minutach. Riker wziął dzieci a ja bardzo wolno poczłapałem do drzwi. Brat zapukał w nie dopiero gdy ja byłem na schodach. Otworzył nam tata. Ucieszył się na nasz widok. Weszliśmy do domu. Zdjąłem buty, kurtkę i czapkę. Wszedłem do salonu w którym siedziała mama. Czytała książkę "Tajemniczy Ogród" i piła kawę w swoim ulubionym kubku z misiami. Usiadłem obok niej i oparłem głowę o jej ramię. Znów łzy z moich oczu. Ciekną ciurkiem. Rodzicielka spojrzała na mnie, zamknęła książkę i spytała:
-Coś się stało kochanie?
-No....- pociągnąłem nosem- Laura..... Laura nie.... - prawie zakrztusiłem się własnymi łzami- Laura nie żyje.
-Co?! Ale jak to?! Skąd to wiesz?!- mama zadawała pytania jak szalona.
-No tak. Dzwonili do mnie rano z policji. Mam się do nich zgłosić, żeby dowiedzieć się szczegółów.- powiedziałem smutno
-To co tak siedzisz?! Jedziemy!- pogoniła mnie. Pobiegłem do Riker'a i powiedziałem mu o tym, że jadę z mamą na komisariat. Rzucił we mnie kluczykami do samochodu i powiedział że mamy jechać jego autem. Wziąłem kluczyki z ziemi i zszedłem na dół. Ubrałem buty, kurtkę i czapkę.
-Mamo. Jedziemy samochodem Riker'a.- uśmiechnąłem się słabo. Mama objęła mnie ramieniem i razem wyszliśmy. Otworzyłem rodzicielce drzwi od auta a ona zaśmiała się. Sam wsiadłem na miejsce kierowcy, włożyłem kluczyk do stacyjki i ruszyłem w stronę komisariatu.
***
Pod budynkiem policji byliśmy po około 15 minutach. Wysiedliśmy z auta i otworzyliśmy drzwi od komisariatu. Podszedłem do recepcji.
-Dzień Dobry. Nazywam się Ross Lynch i miałem zgłosić się do państwa.
-Ah tak. Dobrze. Proszę iść na pierwsze piętro, zapukać do pokoju numer 23 i dać osobie która otworzy tę kartkę- mówiła podając mi papier. Było tam napisane "Ross Lynch. Oficer Smith. Morderstwo".
-Dziękuję bardzo.- powiedziałem i wbiegłem po schodach na pierwsze piętro i zapukałem pod wskazany pokój. Otworzyła mi młoda, elegancko ubrana kobieta. Bordowa spódnica do kolan i tego samego koloru marynarka. Miała też okulary i czarne buty na niskim obcasie.
-W czym mogę pomóc?- spytała wysokim głosem.
-Ymm...- wycedziłem i podałem kobiecie kartkę.
-Proszę- wpuściła mnie do pomieszczenia. Pokój nie był duży. Na przeciwko drzwi stało biurku z mnóstwem papierów. Za nim komoda i okno z białą wyszywaną firanką. Zaraz obok drzwi stał fotel a przy nim duży kwiat. Ściany były pokryte boazerią a podłoga- panelami. Na jednej ze ścian znajdowały się drzwi na korytarz a na drugiej do innej części pokoju. Kobieta przeczytała kartkę i zawołała:
-Panie Smith- zza drzwi wyłonił się ciemnoskóry mężczyzna w mundurze policyjnym- Pan Ross Lynch do pana.- uśmiechnęła się uwodzicielsko. Widać, że ze sobą kręcą. Wszedłem do innego pomieszczenia. Przypominało ono sale przesłuchań z filmów. Tylko nie było tej dziwnej lampy, którą świecą po oczach. Usiadłem na krześle a policjant zaczął mówić:
-Tak jak już wiemy, pani Laura to pańska żona. Dlaczego nie było jej w domu o...- spojrzał w notes- o 3.20?
-No... bo... yyy....- podrapałem się po karku- Wyszła grać.... Grać w pokera.- powiedziałem dość szybko i od razu spuściłem głowę.
-W jakiego pokera? Za pieniądze? Ale do klubu? Legalnie?- wypytywał wciąż
-Tak za pieniądze. Tak do klubu. Tak legalnie. Tak jestem okropnym mężem bo przeze mnie zginęła. Dałem jej wyjść.... Dałem jej wyjść...- szeptałem w kółko kiwając się na krześle z kolanami pod brodą.
-Dobrze. Woli pan by wszedł tu psycholog czy mam mówić o tym jak zginęła bez niego?- spytał. Spojrzałem na niego i odpowiedziałem:
-Niech wejdzie.- można powiedzieć, że wręcz szepnąłem. Do pomieszczenia weszła kobieta. Czarne jeansy, biała koszula a na to niebieska marynarka. Czarne szpilki, kok na głowie. Nawet elegancko. Usiadła obok mnie. Wtedy policjant zaczął mówić:
-Dobrze. Pani Laura, poszła do klubu. Po skończonej grze wyszła z klubu i chciała wrócić do domu. Niestety. Nie udało jej się to. Szła ulicą i ktoś zaciągnął ją w ciemny zaułek. Pobił dość brutalnie. Pani Lynch nie zginęła z powodu pobicia. Wykrwawiła się.- zakończył historię a moje oczy znów się zaszkliły. Wstałem z krzesła i szybki krokiem zszedłem na dół. Nie mogłem słuchać tego dalej. Nie wiem co by się stało gdybym dalej tam był. Na dole czekała mama. Podbiegłem do niej szybko i przytuliłem z całej siły.
-I jak?- spytała.
-Nie mogę. Nie mogę tego słuchać. -szepnąłem. Mama złapała mnie za rękę i pociągnęła do samochodu. Wsiadła za kierownice a ja na miejsce pasażera. Nie mogę prowadzić. Spowoduje wypadek i mama umrze. Ja mogę umrzeć. Siedziałem na siedzeniu i wpatrywałem się w drogę. Miałem wrażenie, że cały świat rozdwaja się. Wszystko podwójne. Samochód przed nami, kiosk, człowiek idący chodnikiem. Mrugnąłem parę razy i wszystko wróciło do normy. Został tylko ten piekielny ból głowy. Dojechaliśmy do domu. Wysiadłem z samochodu i chwiejnym krokiem udałem się do drzwi. Otworzyłem je i od razu oparłem się o ścianę. Stałem tak chwilkę oddychając ciężko. Znów łzy w moich oczach. Laura. Laura umarła. Laura nie żyje. Do mnie to wciąż było nie do zrozumienia.
-Mamo.- powiedziałem łamiącym głosem- Możemy z dziećmi u was na kilka dni?- mama pogłaskała mnie po głowie i powiedziała:
-Jasne. Ten dom zawsze będzie twoim domem.
-Dzięki- uśmiechnąłem się słabo. Poszedłem na górę. Otworzyłem drzwi od pokoju gościnnego, w którym właśnie przebywały dzieci. Spojrzałem na ich roześmiane twarze. Takie radosne. Ten widok utknie w mojej pamięci na wieki.
-Dzieciaczki.- podszedłem do nich- Zostaniemy na trochę u babci, dobrze?- maleństwa przytaknęły z radością głową.- Riker- zwróciłem się do brata.- Zostaniesz z nimi? Ja pojadę do domu po ubrania i zabawki.
-Jasne- brat uśmiechnął się promiennie. Pocałowałem dzieci w głowy i wyszedłem. Założyłem buty, kurtkę i czapkę. Wziąłem kluczyki z szafki i wybiegłem z domu. Wsiadłem do samochodu i odpaliłem silnik. Dźwięk maszyny rozbrzmiewał w mojej głowie. Położyłem rękę na drążku od biegów i przestawiłem na wsteczny. Wcisnąłem pedał gazu i wycofałem. Pojechałem do domu.
***
W domu byłem po niecałych 5 minutach. Wszedłem do pokoju dzieci, wziąłem torbę z szafy i zacząłem pakować ubrania i zabawki. Gdy skończyłem postawiłem pakunek przed drzwiami od pokoju. Wszedłem do naszej, teraz już mojej, sypialni i zacząłem pakować moje ubrania. Jakieś spodnie, kilka koszulek, blu.... a co to? Pistolet?!
-Jak ona mogła trzymać tutaj pistolet?- powtarzałem sobie wciąż w myślach. To nie może być prawda. Schowałem czarny przedmiot do kieszeni i próbowałem jakoś pakować się dalej. Gdy w końcu udało mi się to, wziąłem obie torby i wyszedłem z domu wcześniej szczelnie go zamykając. Ubrania rzuciłem na tylne siedzenie a sam usiadłem za kierownicą. Odpaliłem silnik. Zmieniłem bieg na wsteczny i wcisnąłem pedał gazu. Ruszyłem w stronę domu rodzinnego.
***
Pod domem byłem po 5 minutach. Równie dobrze mogłem iść spacerem. Wziąłem torby z tylnego siedzenia i zamknąłem samochód. Otworzyłem drzwi od domu i wszedłem. Położyłem torby, czapkę i kurtkę na szafkę i udałem się do salonu. Usiadłem na kanapie i włączyłem telewizor. Wiadomości, jakiś teleturniej, program kulinarny, reality show, film..... Hmm.... może i obejrzę ten film. Położyłem pilot na stoliku przede mną. Do pomieszczenia weszła mama i zasiadła tuż obok mnie. Wtuliłem się w jej ramię. Dlaczego znów płaczę?! Dlaczego jest tak słaby?!
-Ross! Ty blond wariacie! Ross!- usłyszałem wołanie z góry.
-Co chcesz Ryland?- spytałem wchodząc do pokoju młodszego brata.
-Idziemy na impreze!- krzyknął młody wstając od biurka.
-Serio? Ja tutaj przeżywam śmierć ukochanej, a ty mi tutaj wyskakujesz z imprezą? Nigdy w życiu.- obruciłem się i już chciałem wyjść z pokoju lecz młody stanął przede mną.
- Oj Ross! Nawet Rocky idzie z nami! No chodź! Troszkę alkoholu nam nie zaszkodzi. - szturchnął mnie łokciem.
-Rocky też?- RyRy kiwnął głową.- No dobra.
-To leć się przebrać! Chyba w tych ciuchach nie pójdziesz.- zaśmiał się. Przewróciłem teatralnie oczami. Wyszedłem z pokoju i udałem się do pomieszczenia, w którym zanjdowały się już nasze torby. Otworzyłem drzwi i wszedłem do pokoju.
-Tato- skierowałem się do ojca, który bawił sie właśnie z dziećmi.- Zostaniesz z nimi? Ryland zaproponował mi wyjście na imprezę.
-Jasne, synu.- poklepał mnie po ramieniu. Na mojej twarzy pokazało się coś na kształt uśmiechu. Podszedłem do torby i wybrałem koszulke, którą chce zalożyć. Była nią biała koszulka z napisem "Livin' Kills". Wszedłem do łazienki i przebrałem się. Wyszedłem, pożegnałem się z dziećmi i zszedłem na dół. Pod drzwiami stali już moi bracia wraz z Ellington'em.
-Idziemy? - zapytał Ratliff.
-Idziemy- powiedzieli równocześnie Riker i Ryland. Wyszliśmy z domu i wsiedliśmy do samochodu Ell'a. Oczywiście Ratliff za kierownicą. Odjechaliśmy.
***
Pod klubem byliśmy po 10 minutach. Wysiedliśmy wszyscy. Weszliśmy do środka. Ugh. Papierosy, alkohol.... Nienawidzę.
-5 razy sok pomarańczowy z wódką.- powiedział Riker. Barman sprawnie nalał alkohol do kieliszków i dolał tam soku. Postawił drinki przed nami. Starszy zapłacił, a każdy z nas wziął swój napój. Wypiłem duszkiem i od razu poczułem alkohol w swoich żyłach. Szybko się upijam.
***
Po 5 kieliszkach byłem pijany, ale nie na tyle, żeby nie wyjść i się przewietrzyć. Szedłem dość długo, nie wiem ile. Doszedłem do lasu. Nie wiem czemu, ale dość intensywnie myślałem nad Laurą. Moją Laurą. Walnąłem z całej siły w drzewo. Poczułem jak krew leci z mojej ręki. Oparłem się o drzewo i zzsunąłem w dół. Rozpłakałem się. Schowałem rękę do kieszeni i zobaczyłem, że wciąż mam tam pistolet. Wyciągnąłem go i zacząłem obracać go w dłoni. Sam nie wiem czemu. Jakoś tak. Przyłożyłem przedmiot do skroni i zaciągnąłem spust. Strzeliłem.
***
Hej! Podoba się? Pisałam go dość długo. Długi? Oceńcie sami!
Co do rozdziału..... lepiej nie pytać.
KW!
~Wika aka ponczek
PS. Wszelkie błędy poprawie później.
Świetny kochana <3 <3
OdpowiedzUsuńDobrze że o Raurze!!!
Ewa :* <3
Jezu ryczę :'( Biedna Lau :( Ross strzelił.... Dzieci zostały same...... Jezu płacze nooo......
OdpowiedzUsuńNiee.....
OdpowiedzUsuńJejuu
Czy to już koniec?
Nie ma już nic?
Dawaj następny
Pozdrawiam,
SuSi
http://niebopoco.blogspot.com/?m=1
Wiki to jest cudo. Płakałam <3
OdpowiedzUsuńNie no, czemu to takie smutne, teraz leże, a łzy mi po policzku spływają. :'(
OdpowiedzUsuń